środa, 24 kwietnia 2013

Maroko Dzień 2. Tafraoute

Dziś planujemy jazdę z Agadiru do Tafraoute, a potem do Tiznitu, w miarę możliwości na plażę w Legzirze, aby obejrzeć łuki skalne i powrót do Agadiru. Przedstawia to załączona mapka.



Dopiero rano dostrzegamy piękno naszego riadu.

Jest to budynek zbudowany na wzór tradycyjnych domostw marokańskich. Z zewnątrz wchodzi się na dziedziniec, z którego są wejścia do mieszkań i pokoi. Staraliśmy się wszystkie nasze noclegi zamówić w tego typu niewielkich, tradycyjnych marokańskich hotelikach. Ten hotelik wybudowany jest też po 1960 r, ale z tradycyjnych marokańskich materiałów, są mozaiki z drobnych płytek, ułożone w tradycyjne wzory, meble robione przez rzemieślników, dużo drobnych marokańskich akcentów, na ścianach stare fotografie oraz współczesne obrazy.


Lila i Didier na dachu riadu w Agadirze
Śniadanie jemy na dachu. Podczas całej naszej podróży śniadania będą podobne. Są to naleśniki (czasami w różnych wersjach), do tego miejscowe dżemy, miody, czasami różne rodzaje serów, jajka na twardo. Zawsze herbata miętowa, kawa, sok pomarańczowy. Nam śniadania marokańskie smakowały mimo, że nigdy nie było wędlin.
Po śniadaniu przysiada się do nas Didier i udziela nam rad jak podróżować samochodem po Maroku. Dowiadujemy się, że w są tu częste kontrole policji i wojska. W czasie kontroli należy się zatrzymać, nie wychodzić z samochodu i czekać na kontrolę dokumentów. W praktyce codziennie mieliśmy dwie, trzy kontrole, ale policja nigdy nie sprawdzała nam dokumentów. Widząc europejczyków przyjaźnie się uśmiechali i ruchem ręki dawali znać, że możemy jechać. W Maroku bardzo się boją infiltracji terrorystów i mocno kontrolują miejscowych.
Z Agadiru wyjeżdżamy ładną, dwupasmową drogą, po chwili zjeżdżamy na zwykłą drogę R105. Za miejscowością Biourga wjeżdżamy w góry Antyatlasu. Są to jedne z najstarszych gór na świecie. Są to więc góry mocno zerodowane, o dość łagodnych zboczach, o wysokościach do 2700 m. Na razie góry porośnięte są trawą i drzewami arganiowymi. Z daleka wygląda to trochę jak jasnozielony dywan z ciemnozielonymi punktami. Jesteśmy tu w kwietniu, po zimowych i wiosennych deszczach. Za miesiąc słońce wypali trawę i będzie rudo z zielonymi punktami drzew. Czasami widzimy na drzewach pasące się kozy, wolą one obgryzać drzewa arganiowe, aniżeli skubać trawę. Drzewa te obgryzają też wielbłądy, które też się tu pasą.

Wielbłądy obgryzają drzewa arganiowe
Kozy na drzewach, a owce pod drzewami
Drzewa arganiowe rosną tylko w Maroku pomiędzy Es-Sawirą, a Agadirem oraz 50-100 km na południe od Agadiru. Wyglądem przypominają drzewa oliwne, owoce też są podobne do oliwek. Z nasion owoców wytwarzany jest olej arganowy. Olej arganowy jest jednym z najdroższych i najbardziej cenionych olejów na świecie, zwany jest "płynnym złotem Maroka". Do wyprodukowania 1 litra oleju tradycyjną metodą tłoczenia na zimno potrzeba ok. 30–35 kg owoców i 8 godzin pracy. Olej ten poza właściwościami medycznymi ma również bardzo szerokie zastosowanie w kosmetologii. Prawie cały olej produkowany jest ręcznie przez spółdzielnie kobiece. Ciekawostką jest to, że do produkcji oleju wykorzystuje się pestki z owoców nie strawionych i wydalonych przez kozy. Olej arganowy obniża poziom cholesterolu, poprawia krążenie i wspomaga naturalną odporność organizmu. Ma bardzo łagodny i przyjemny orzechowy smak, kilka kropel dodanych do sałatki znacznie poprawia jej smak. Ze względu na to, że podaż oleju jest ograniczona próbowano posadzić drzewa arganiowe w innych rejonach świata, prawie nigdzie się to nie udało.
Droga jest coraz bardziej wąska, taka na półtora samochodu, tzn. jak jedzie coś z przeciwka to trzeba mocno zwolnić. Ruch na szczęście jest minimalny. Cały czas systematycznie się wznosimy, co chwila przystajemy i oglądamy krajobrazy.

Droga do Tafraoute
Na 30 km przed Tafraoute przekraczamy przełęcz, zjeżdżamy nieco w dół. Krajobraz się zmienia, jest mniej roślinności, więcej skał. Po chwili wjeżdżamy do miasteczka. Tafraoute to, jak na nasze warunki małe miasteczko ok. 5000 mieszkańców, ale tutaj w Antyatlasie to metropolia, największa miejscowość w promieniu wielu kilometrów. Nie docierają tu masowo turyści, miasteczko jest centrum turystyki trekingowej. Można tu wynająć przewodnika, środek transportu (osiołki), zorganizować sobie kilkudniowy treking.

W Tafraroute (dziewczyna zasłania twarz)
W miasteczku jest już inny klimat, trochę czuć Saharę, ludzie mają ciemniejszy odcień skóry, kobiety i mężczyźni są bardziej tradycyjnie ubrani. Spacerujemy po uliczkach, w pewnym momencie trafiamy na sklepik z olejem arganiowym i jego przetworami. Kupujemy olej i kilka mydełek oraz kremów. Na pewno tu u źródła z dala od turystów będzie taniej, sklepik prowadzony jest przez spółdzielnię kobiet, które wytwarzają olej sposobem tradycyjnym. Obsługuje nas murzynka, na pytanie czy możemy sobie z nią zrobić zdjęcie prosi o pozwolenie znajdującego się na zapleczu mężczyzny.

Kupujemy olej arganiowy i kosmetyk
Idziemy do chyba jedynej tu kawiarni, znajdującej się obok małej rzeczki, pijemy kawę i obserwujemy przechodzących ludzi, starając się chłonąć atmosferę tego miejsca.

Mieszkaniec Tafraroute
Niestety nie mamy dużo czasu i jedziemy dalej. 
Wyjeżdżamy z miasteczka przez olbrzymi ogród palmowy obok księżycowych formacji skalnych. Jedziemy teraz na zachód, w pewnym momencie przekraczamy równoleżnik 30 jesteśmy teraz najdalej na południe podczas całej naszej wycieczki. Po przekroczeniu przełęczy Kerdous zjeżdżamy mocno w dół w kierunku Atlantyku. Droga jest tu dobra, prawie taka jak na Kubalonkę, o dobrej nawierzchni, tylko może nie wszędzie ma barierki zabezpieczające. Właśnie w takim miejscu, na pustej drodze, na wprost nas zza zakrętu wyjechało z dużą prędkością auto. Ja na hamulec, a kierowca w ostatniej chwili odbił kierownicą i uniknęliśmy zderzenia. Nie widziałem jakim autem jechał, widziałem tylko strach w jego oczach. Była to jedyna niebezpieczna sytuacja drogowa podczas naszej całej podróży.


Po południu dojechaliśmy do Tiznitu. Miasteczko jest już większe, położone na równinie nadmorskiej, kilkanaście kilometrów od Atlantyku. Kiedyś było miastem garnizonowym, całe jest otoczone murem koloru ochry. Nie ma tu żadnych zabytków, najładniejsze są fortyfikacje. Zatrzymaliśmy się tu po to żeby coś zjeść. Z trudem znaleźliśmy „restaurację”, kilka stolików pokrytych starą, zniszczoną ceratą, kilka typów „spod ciemnej gwiazdy” sączyło herbatę. Chyba mieli niezłą rozrywkę patrząc się na nas. Było tu tylko jedno danie, ale za to typowo marokańskie - tajin. Ponieważ podali nam chłodny musieliśmy reklamować. Nie mają tu kuchenek mikrofalowych podgrzanie do odpowiedniej temperatury w piekarniku trochę trwało. Zjedliśmy, nie otruliśmy się, mimo że była to najgorsza restauracja, w której jedliśmy, ale też najtańsza.

Niestety planowanie wyjazdu do Legziry było niewykonalne. Jeżeli kiedyś jeszcze będziemy w Maroku na pewno tam pojedziemy. Ledwo zdążyliśmy do Agadiru przed zachodem słońca. Zachód oglądaliśmy na plaży. Jeszcze spacer po plaży i deptaku.





Zachód słońca w Agadirze

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz